......News...... ......Działalność...... ......O Nas...... ......Zarząd...... ......Księga......

Linki:
*KSM Michałów*
*DA Radom Prusa*
*Caritas Academica*
*Politechnika Radomska*
*KSM DR*
*KSM Ogólnopolski*
*Portal Diecezji Radomskiej*
*Strona Radomia*
*Teatr Radomski*
*Caritas Radom*
*Biblioteka Pedagogiczna Radom*
*Biblioteki Politechniki Radomskiej*
*KSM Świeta Rodzina*
*www.pawlowski.dk*
*Duszpasterstwo Akademickie 'Martyria'*
* Katolicki Portal MBZ*
Stary Sącz 12.02.-19.02.2006
12-19.02.2006 r. to właśnie czas zwariowanego tygodnia jaki grupa równie zwariowanych studentów Duszpasterstwa Akademickiego z ks. Zbyszkiem na czele spędziła w Starym Sączu i nie tylko. Oprócz wypoczynku i relaksu podczas tego tygodnia był też i czas na szkolenie, które u każdego nas przebiegało w różnych dziedzinach i na różnych etapach wtajemniczenia. Od zapoznania się z technikami otwierania wiecznie zatrzaskujących się drzwi, po wyższy stopień wtajemniczenia w tajniki kulinarne, na małym kursie hydraulicznym kończąc. Podsumowując – po tym tygodniu, każdy z nas spokojnie może startować po etat w niejednej profesji. Na szkoleniu się jednak nie skończyło, bo oprócz tego, że codziennie ktoś inny mógł się poczuć jak król kuchni, to czekał nas nie lada wysiłek fizyczny. Już następnego dnia po przyjeździe grupa kilkunastu odważniaków ruszyła na podbój Rytra i mimo, iż wielu z nich nigdy nie było na tak długi czas przykutych do dwóch desek, to przy pomocy dwóch kijków dało sobie radę i ze sprzętem co się narty zowie, ruszyło na podbój Kubusiowego stoku. Z początku bój był zacięty. Żadna ze stron nie chciała się poddać, a nasi wojownicy mężnie pokonywali kolejne kroki, by wspiąć się na szczyt. Po osiągnięciu celu nie dawali za wygraną i dotąd zjeżdżali na swych długich płozach, aż w końcu udało im się okiełznać wroga i Kubuś został zdobyty. Nasi zdobywcy dopiero teraz zrozumieli, że to był tylko wstęp do prawdziwej rozgrywki. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, toteż nasza grupa pogromców Kubusia zaczęła z wielkim wysiłkiem wspinać się na kolejny szczyt i niczym himalaiści na Mount Everest, z dumą wbili swe narty i kijki (zamiast polskiej flagi) na „pół-szczycie” przy orczyku i pozując do zdjęcia chcieli upamiętnić tę wiekopomną chwilę. Wielu z nich zastanawiało się pewnie, czy to nie ostatnie zdjęcie, podczas gdy inni już opracowywali taktykę zjazdu. Po krótkiej sesji zdjęciowej przyszedł czas działania. Ruszyli z impetem, tumany śniegu unosiły się w powietrzu, momentami nie można było dostrzec naszych dzielnych wojowników, lecz mimo drobnych niepowodzeń trakcie boju, w ostatecznym rozrachunku bitwa zakończyła się zwycięstwem, a nasi wspaniali narciarze mogli zapisać drugi stok na swoim koncie (wprawdzie to nie ośmiotysięcznik, ale zawsze coś). Ponieważ przeciwieństwa się przyciągają, w naszej grupie nie zabrakło też i osób, które zapalczywość narciarzy zrównoważyły chęcią spaceru górskiego ujrzeniu okolicy z lotu ptaka. Drugi dzień obozu to tzw. Walentynki i jak się okazało Amor działał też i w Kosarzyskach, miejscu naszej kolejnej potyczki z zaśnieżonymi stokami, gdzie niektórzy zostali ugodzeni strzałą bożka miłości. Mimo zimna i lekkiego mrozu atmosfera była gorąca, a niektórzy z nas chcąc poprawić swoje kwalifikacje jako pogromcy śnieżnych stoków skorzystali z rad profesjonalnych instruktorów. Po raz kolejny potwierdziło się powiedzenie, że nauka nie idzie w las i po całym dniu zmagań widać było zdecydowane efekty edukacji. Co poniektórzy zaczęli nawet mieć aspiracje na posadę Małysza w kadrze, ale na to chyba jeszcze trochę będziemy musieli poczekać. Po powrocie z nart, jak co dzień, odbyła się Msza Święta oraz pokaz zdjęć z całego dnia. Oczywiście nastrój dnia św. Walentego nawet na chwilę nas nie opuścił i zaraz po prezentacji fotografii odbyło się małe przedstawienie, w którym trochę odwróciły się role. Wprawdzie do Hollywood to było całkiem daleko, ale męska część grupy przedstawiona została chyba całkiem przekonywująco i z całkiem dużą dozą podobieństwa. Emocji tego dnia nie brakowało i wieczorem wszyscy zasiedli by stoczyć kolejny pojedynek – tym razem psychologiczny. Narty zostały zastąpione przez słowa, a kijki- przez momentami bardzo silne argumenty. Gra, której celem było wytropienie ciemnej strony miasta, stała się odtąd nieodłącznym elementem naszego dziennego grafiku. A propos grafiku, to co poniektórzy niezbyt się go trzymali, świadomie bądź nie, bowiem zdarzyło się pewnego razu, że ktoś zaczął lunatykować po domu z kominiarką na głowie i latarką w ręku. Na całe szczęście szeryf nigdy nie śpi i w porę wykrył podstęp odprowadzając lunatyków na swoje miejsce. Jeśli chodzi o 14 lutego to ciężko zapomnieć o pewnym biednym wojowniku, który w swym ostatnim starciu ze stokiem odniósł obrażenia, dzielnie jednak znosił ból i zaraz oddany został w ręce nadwornego rehabilitanta. Po serii masaży i krótkim odpoczynku nasz dzielny rycerz pomału wracał do formy i na nowo uczył się stawiać pierwsze kroki. Kolejne dni mijały bardzo szybko. Po dwudniowej, wyczerpującej walce na stokach przyszedł czas by zejść z nart i ruszyć na podbój „własnonożnie”. Pierwszym celem okazała się granica Polsko-Słowacka i Czerwony Klasztor. Cel został osiągnięty bez żadnych strat w ludziach, za to upamiętniony kolejną serią zdjęć, na których oprócz wspaniałych widoków Dunajca i Trzech Koron upamiętniona została „śnieżna kąpiel” na słowackich polanach. Kąpiel owa stała się także początkiem naszego wyjazdowego, krótkometrażowego serialu, na którego kolejne odcinki nie trzeba było długo czekać. Czwartek to dzień, w którym czekało na nas kolejne wyzwanie, Tym razem nastąpiła zmiana oręża i zamiast dwóch desek do nóg przyczepiliśmy świetnie wyostrzone łyżwy. Lodowisko – kolejne miejsce podboju, początkowo nie chciało dać za wygraną, ale w końcu musiało skapitulować i przeszło w nasze władanie. W dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu, gdyż nie trzeba było długo czekać, by pozostali łyżwiarze przeszli na naszą stronę i zaczęli tańczyć, wprawdzie nie średniowiecznego Menueta, jak na rycerzy przystało, ale Poloneza niczym z „Pana Tadeusza”. Tunele i węże robiły furorę, ale w końcu trzeba było opuścić podbite tereny, by powrócić na zamek w Nowym Sączu, który niektórzy z nas nazwali, nie wiadomo czemu, XIII-wiecznym supermarketem. Taka wielka wyprawa nie mogła pozostać bez nagrody, toteż wszyscy udali się na wielkie ucztowanie. Pizza, która była głównym daniem na dworze, została uzupełniona plackami z jabłkami, które wielu z nas będzie pewnie jeszcze tak długo pamiętać jak długo trzeba było je dojadać. Czwartek okazał się też dniem, w którym niemal połowa ze składu zwycięskiej drużyny została zmuszona do opuszczenia domu. Jak na solidarną grupę przystało nie obyło się bez pożegnań i wzruszeń, które jeszcze bardziej wzmożył wieczorny deser przy świecach. Także odjeżdżający nie odeszli bez słowa pożegnania i w spadku pozostawili nam pieśń rycerską o pewnej niewieście z pewnych marzeń. Pobyt dobiegał końca, Stary Sącz został już opanowany przez naszą grupę, a największe oblężenie przeżywało źródełko św. Kingi, które ponoć ma wpływ na sprawy miłosne. Mimo tak licznych podbojów, chęć ponownego zdobycia Komarzysk powróciła w piątek rano, a na odzew grupy nie trzeba było długo czekać. Kolejne tumany śniegu, ambicje na miarę Małysza, trenowanie sylwetki i wielka bitwa śnieżna z warunkami atmosferycznymi. W naszych wojownikach odezwała się radomska krew i zawzięcie Mazowszan, które nie pozwoliły im dać za wygraną w starciu ze śnieżycą. Cali mokrzy, co poniektórzy z dziwnymi, czarnymi śladami wokół oczu, z zaparowanymi okularami i z widocznością ograniczoną do minimum, kilkakrotnie pokonywali orczyk rozkładając stok na łopatki. Ta piękna wygrana była uwieńczeniem całotygodniowych zmagań, które rozpoczęły się od niepozornego Kubusia. Znaleźli się i tacy odważni, co postanowili zjechać z góry na sam dół, ale zapomnieli, że po małych kamyczkach się nie jeździ. I mimo, że nic się nie stało – było groźnie i narty mogłyby być do wyrzucenia. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, wszyscy o wszystkim zapomnieli i niektórzy mogli spokojnie przespać ostatnią noc. Ostatniego dnia w menu były dla odmiany placki z jabłkami, które okazały się bardzo pożywne dla tych, którzy wybrali się na ostatnią już wyprawę. Cel – zobaczyć panoramę Tatr, został osiągnięty i mimo śniegu po pas, kilku drobnych potknięć i niedociągnięć, grupa Radomian mogła odnotować na swym koncie kolejne zwycięstwo, które zaowocowało także przejściem na naszą stronę najpotężniejszego człowieka gór, polskiego Yeti – Romka. Pozostała grupa ruszyła z wizytą do sąsiadów – Słowaków i jak się okazało, mamy ze sobą wiele wspólnego, chociażby wielkie, pozimowe wyrwy w drogach czy grupy przesympatycznych autostopowiczów. Dzień pełen wrażeń zakończył się ostatnim pokazem zdjęć, po którym wszyscy niezbyt chętnie ruszyli na dworzec w Starym Sączu. Naszych smętnych, wyjazdowych nastrojów nie poprawiła ani Japońska praktykantka zapowiadająca nasz pociąg, ani sympatyczny konduktor, który chcąc się przyłączyć do naszej psychologicznej gry, skazał niewinną osobę. Wszystko jednak kiedyś musi się skończyć i po całym tygodniu górskich zmagań pozostała nam wielka satysfakcja z wygranych bojów.

Kasia


Ogłoszenia  Organizacyjne






@Copyright by Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Politechniki Radomskiej